sobota, 9 marca 2013

VIII. Zbliżenie pachnie błogosławieństwem


Nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałam ledwo kilka chwil temu. Parę słów, które odmieniły moje życie o sto osiemdziesiąt stopni i sprawiły, że znowu mam ochotę żyć. 
Na dobrą sprawę szłam do lekarza z poczuciem, że gorzej już być nie może, że nie dane jest nam doświadczyć szczęścia. Jakież było moje zdziwienie, kiedy z satysfakcją w głosie, po przeprowadzonym badaniu oznajmił mi, że noszę w sobie małego człowieczka. Nie potrafiłam mu uwierzyć, domagałam się wyraźnego dowodu, a on się tylko zaśmiał i powiedział, że na razie muszę uwierzyć mu na słowo, bo płód jest jeszcze wygląda jak maluteńka fasolka i niewprawione oko nie jest w stanie go zauważyć, ale jeśli chcę, to bardzo proszę. Patrzyłam na tą istotkę z taką miłością, że nie wiem, czy ktokolwiek w moim życiu poza Nikolą był kochany przeze mnie bardziej. Jeśli już teraz, na starcie darzę to dziecko taką miłością, to co będzie później?
Skończyło się kupowanie hurtowych ilości testów ciążowych, skończyły się paskudne nastroje i przeżywanie porażki po wykonaniu każdego z góry testów. Nareszcie się udało! Nawet nagłe wspomnienie tej feralnej nocy, podczas której Alek zrobił TO nie jest w stanie przyćmić mojej radości, wręcz przeciwnie, to wspomnienie zaczyna blaknąć. Bo NIC nie jest ważniejsze od naszego dziecka.
Jestem tak przepełniona emocjami, że prawie ze mnie kipią, ale mimo to powstrzymuję się przed ich uwolnieniem i nie dzwonię do nikogo, wracam do domu i oczekuję na Nikolę, na jego powrót z treningu. To on dowie się pierwszy i to on będzie się cieszył ze mną, a dopiero później cała reszta świata, w tym momencie nic nie ważna. Liczymy się tylko my dwo… troje. Tak, jest nas troje, a ja muszę sobie to wbijać młotkiem do głowy, bo szczęście przyćmiewa zdolność logicznego myślenia.
- Cześć panie Kovačević - witam go od progu z uśmiechem od ucha do ucha.
- No cześć - podchodzi do mnie i przytula do siebie, wdychając zapach moich włosów. Chociaż nie widzę jego twarzy, założę się, że zamknął oczy.  Delikatnie łapię go za ramiona i odsuwam od siebie na taką odległość, bym mogła zobaczyć, co czai się w jego oczach.
- Uszykowałeś już miniaturową wersję swojej koszulki, czy dzieciątko będzie musiało chodzić na mecze w twojej ogromniastej? - mówię to ze spokojem, który z trudem do siebie przywołuję, ale po zobaczeniu jego miny, uważam, że było warto się wysilić.
Na początku nie dociera do niego sens moich słów, a po kilku chwilach jego twarz wyraża takie zaskoczenie, jakiego jeszcze nigdy u nikogo nie widziałam.
- Mówisz poważnie?!
- Czy mogłabym cię okłamać w takiej kwestii?
- O mój Boże, o mój Boże, Marcel, to takie piękne! Mamy dziecko, mamy dzidziusia! Będziemy najlepszymi rodzicami na świecie, będziemy zabierać go na mecze, nie dam go nikomu skrzywdzić, będzie najpiękniejszym dzieckiem pod słońcem!
Nie przerywam mu, niech sobie mówi. Jest zachwycony niemal tak bardzo jak ja i kiedy sobie pomyślę o tym, jakie szczęście spotkało mnie po tym wszystkim, co przeszłam w życiu, nie żałuję niczego i stwierdzam, że warto było czekać. Chwilę później oboje wtuleni w siebie, leżymy na kanapie i płaczemy jak bobry, bo to co nas spotkało jest prawdziwym darem od Boga. 


~KONIEC~

Nawaliłam. 
Dziękuję Wam za wszystko. Bo bez Was nie ma mnie. 
Zapraszam na emocjonalny przewodnik, tam wszystko na bieżąco. 
Mam dużo pomysłów, nie wiem, czy je zrealizuję, a jeśli nawet, to nieprędko, bo obiecałam sobie, że najpierw skończę pisać i dopiero wtedy zacznę publikować. 
To opowiadanie naprawdę dużo dla mnie znaczy. Naprawdę. 
I nawet zrobiło mi się trochę smutno. 

A wczoraj byłam świadkiem historycznego zwycięstwa AZSu na nowej hali, w dzień kobiet i rocznicę założenia klubu. Dziękuję, chłopaki, to był najcudowniejszy prezent <3 

Mam ogromny apel: zostaw jakikolwiek komentarz, jeśli przeczytałaś to opowiadanie. Proszę.